Wycieczka na skraj przepaści - do Yosemite
W USA wszystko jest większe: samochody, domy, drogi, ludzie... W parku narodowym Yosemite przerośnięte są góry, drzewa, przepaście i wodospady. Pomiędzy nimi chadzają niedźwiadki i ludzie.
Ledwo skończyłem się urządzać, a przyszedł do mnie mail od dwóch żądnych wrażeń kolegów: Marcina i Szymona. Wybierali się do Yosemite i szukali chętnych. Na wycieczkach z nimi nie wszystko jest poukładane, ale na pewno nie brakuje wrażeń.
Piątkowa podróż do parku narodowego minęła spokojnie. Na autostradach wszyscy jadą z mniej więcej podobną prędkością, przestrzegając przepisów. Dotarliśmy późną nocą. Problem w tym, że tylko garstka kempingów nie wymaga rezerwacji, rezerwacje natomiast skończyły się wiele miesięcy temu. Zresztą ta garstka regularnie odprawia ludzi z kwitkiem. Pozostało nam tylko przekonać kogoś by nas przygarnął na swoje miejsce.
Pierwszą osobą do której zagadaliśmy był Polak. Na całe szczęście nasza nacja nie przestrzega z aptekarską dokładnością przepisów (delikatnie mówiąc – przyp. kor.) i nasz problem sam się rozwiązał. Przed snem czekały na nas kiełbaski, piwo i opowieści naszego wybawcy z podróży po USA. Nad nami gwiazdy świeciły niesamowicie jasno. Nigdy w Europie nie widziałem ich tak dużo. Można tu zobaczyć jak wyglądało niebo za dawnych lat, zanim zostało rozświetlone przez światła miast.
Rano wyrosły przy nas jakieś olbrzymie skały:
Po miejsca na kempingu stała kolejka jak za czasów komuny (tam nie było takich czasów – przyp. kor.). Były one śmiesznie tanie, ale aby je dostać trzeba było stać od 6 rano. Szczęście nas nie opuściło i dostaliśmy dosłownie ostatnie o godzinie 11.
Resztę dnia to był klasyczny chillout. Zobaczyliśmy wodospad, co miał ponad 700 metrów i niedźwiadka, co jadł liście na drzewie:
Potem jak prawdziwi Amerykanie wjechaliśmy samochodem na jedną z gór podziwiać widoki i zachód słońca. Oszczędzając siły i patrząc na cel naszej wyprawy, Half Dome:
To był jedyny element zaplanowany. Półtorej kilometra wysokości od początku szlaku zasługuje na pewien respekt. Zresztą ostatnio coś częściej zaczęli ludzie spadać przy podejściu na ten szczyt, więc wprowadzono bilety by ograniczyć ruch na szlaku. Niestety, wszystkie już dawno były sprzedane. Na szczęście udało nam się je odkupić parę dni wcześniej, płacąc siedmiokrotność ich oryginalnej ceny.
O piątej rano pobudka i wyruszenie w drogę. Nim dotarliśmy do szlaku stanęliśmy oko w oko z niedźwiadkiem. Cała magia prysła gdy, został on przepędzony niczym pies ("go bear!") i nie dał sobie zrobić słodkiego zdjęcia.
Woda jest najbardziej cenną częścią ekwipunku. Mimo że było trochę chłodniej niż reklamowali i tak zeszło parę litrów wody na osobę. W drodze na szczyt zrosiły nas dwa wodospady:
Przed południem dotarliśmy pod szczyt - ostatni fragment to prawie pionowa ściana. Da się tam wejść dzięki dwóm metalowym linom, które służą za poręcze. Ze szczytu są niesamowite widoki. Nie wierzcie zdjęciom, nie oddają piękna tego miejsca:
Tak minął pierwszy weekend w USA. Gdy byłem pierwszy raz w tym kraju wszystko było dla mnie ogromne. Teraz przyjmuję to za normalne, że są połacie pustej przestrzeni bez zasięgu komórek, a rozmiary ubrań i jedzenia są przesunięte o jeden stopień (średnia cola w USA = duża w Europie). Naturalne jest to, że za odbieranie rozmów i smsów się płaci. Do tego zamiast przelewów piszę się na świstku papieru (czeku - przyp. kor.) kwotę, dla kogo, podpis i pieniądze mogą zmienić właściciela. Mogę dodać, że ekologia jest tu trendy, piję się z jednorazowych kukurydzianych kubków, a do pracy samotnie dojeżdża się terenówką na 6 osób. Takie są Stany.
(Jakie niezwykłe przygody przydarzą się Jackowi w przyszłym tygodniu? Gdzie będzie spał? Co będzie jadł? Kogo spotka? Czy wszystkie bilety zawsze muszą być wyprzedane? Tego dowiecie się już w następnym odcinku – przyp. kor.)
Chcesz więcej? Spytaj i skomentuj.
Podoba się? Przekaż znajomym.
Następny odcinek już w następny piątek. Nie przegap go zapisując się na listę mailingową.