Doceń głębie Tahoe

Wyobraź sobie 60 cm warstwę krystalicznej wody pokrywającą całą Polskę, od Tatr po Hel. Następnie zbierz całą tą wodę i uwięź pomiędzy górami. Sięga aż do 1900 m. n. p. m. i nazywa się jezioro Tahoe.

Powoli praca się rozkręciła, coś zaczęliśmy robić, a HR zabrało się za integrowanie internów… Typowe życie w korporacji? Niezupełnie – w dolinie krzemowej reguły są trochę inne. Nawet w największych firmach każdy pracownik ma z grubsza takie same miejsce pracy – liczą się potrzeby, a nie pozycja w hierarchii. Zapomnijcie też o garniakach  - ubiera się tu swobodnie. Godziny pracy są bardzo elastyczne. Znam wielu, co przed 10 nie przychodzą… 

Tutejszą atmosferę dobrze obrazuje impreza integracyjna: Praktykantów dzieli się na kilkuosobowe zespoły, do każdego z których dołącza ktoś z kadry zarządzającej. Zadaniem drużyny skręcić jak najszybciej rower, podczas gdy reszta osób może kupować różne przeszkadzacze (np. kazać przez 30 sekund udawać roboty, tańczyć Makarenę, strzelać z pistoletów na wodę). Kto pierwszy skręci ten wygra, więc zwykle szefowie działów skrzykują swoich kolegów by przeszkadzali reszcie. Całość pieniędzy idzie do fundacji na rzecz dzieci. Ciężko to opisać, jeszcze trudniej zrozumieć, ale zabawa jest przednia i warto to przeżyć.

Z bardziej tradycyjnych rozrywek było też wspólne wyjście praktykantów do restauracji. Było to w Santana Row - centrum handlowym z okolicą stylizowaną na europejską. Trochę to wyglądało tak jakby ktoś wybierał różne ciekawe elementy (np. latarnie), nie zawsze pasujące, i ustawiał obok siebie. Całość wygląda odrobinę groteskowo i kiczowato, ale ma swój klimat. Potem oglądaliśmy film „Inception”, o którym mam podobne zdanie: sklejanka świetnych fragmentów z innych filmów, która ledwo siebie się trzyma klejem fabuły. Jako rozrywkowa papka smakuje doskonale.

W ciągu tygodnia od czasu do czasu gramy w pokera na niskie stawki:

W NVIDIA grałem też w brydża. Do innych zwyczajów należą podróże kolegów z kultowym tygryskiem. Kupionym za dolara:

Tahoe

W sobotę wypożyczyliśmy dwa samochody i wyruszyliśmy na wschód - autostradami, które zwą się tutaj freeway. Przy miastach mają 3-5 pasów. Czasami jest jeden przeznaczony tylko dla samochodów z co najmniej 2 pasażerami (carpool), tak by mogły one omijać korki. Po wszystkich z nich zwykle jedzie się z podobną prędkością, ok. 65 mil na godzinę. Auta, niczym stado owiec, posuwają się do przodu, gęsto, z małymi odstępami, ale spokojnie, bez zbędnych manewrów. Ciężko jechać szybciej czy wolniej niż cała reszta. Samochody mają nawet system utrzymywania prędkości. Prowadzenie można ograniczyć do klikania więcej/mniej mil/h i kręcenia kierownicą. O tym, że automatyczne skrzynie biegów to standard nie muszę wspominać.

Po czterech godzinach jazdy dotarliśmy nad jeziorko Tahoe. Powierzchniowo nie za duże, mniej więcej przykryłoby Warszawę. Warto docenić jego głębię - średnio 300 m krystalicznie czystej wody, a w najgłębszym miejscu ponad 500. Wokół góry, na których jeszcze było widać śnieg. W lecie można uprawiać niezliczone sporty wodne, w zimą działa tu mnóstwo kurortów narciarskich. W sam raz miejsce dla tych co lubią mieć wakacje cały rok.

Niestety, w okolicy była jakaś golfowa imprezka i wykupiono wszystkie miejsca na kempingach. Na szóstym z kolei dowiedzieliśmy się, że na siódmym są dwa wolne miejsca. Zanim tam dojechaliśmy już ich nie było. Udało mi się jednak przekonać parę Niemców, żeby nas przygarnęli. Chyba głównie dlatego, że się nie zrozumieliśmy. Zresztą nieistotne. Najważniejsze, że mieliśmy gdzie rozbić namiot i rozpalić ognisko.

W niedzielę wybraliśmy się na plażę. Śnieg na horyzoncie, a na plaży tak parzący piasek, że na boso nie dało się chodzić. Woda niesamowicie przezroczysta i lekko chłodnawa. Słońce pieczę niemiłosiernie, bez kremu 30tki lepiej się tu nie opalać. 

Gwoździem programu była motorówka. Zanim ją wypożyczyłem podpisałem cztery papierki, że za wszystko odpowiadam sam, nikogo nie przejadę, daję olbrzymią kaucję i jak coś zepsuję to grzecznie za to zapłacę. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić (tutejszy standard). Opuściliśmy port i zaczęło się zabawa będąca skrzyżowaniem rollercostera, gokartów i żaglówek. Skakanie po falach, woda w oczach i zwroty. Smagani wodą, obijani niemiłosiernie, gnaliśmy przed siebie. Pod nami ponad 100 metrów wody, na brzegu górki. Dodatkową zabawą było szukanie przystani, z której wypożyczyliśmy łódkę. W końcu aż tak małe jeziorko to nie było.

Potem jeszcze parę punktów widokowych. Pięknie, choć trudno uchwycić urok tego miejsca na zdjęciach. Widocznie niezwykłość polega na byciu, a nie na wyglądaniu.

Za dwa dni maraton San Francisco ;-), a następny odcinek już za tydzień.

Bonus:

Jak chcesz się poczuć jak w USA to posłuchaj 10 razy pod rząd lokalnego szlagiera:

Nie jest aż taki zły, ale non-stop puszczają go w sklepach i radiu. Jak się słyszy go po raz n-ty to to nie jest to już muzyka, ale mantra: "Przyjmijmy, że samoloty to spadające gwiazdy, dlatego mogę wypowiedzieć swoje życzenie." średnio do mnie przemawia. Widzę ich zbyt dużo z SJC, życzeń starczyłoby mi góra na tydzień.

W zeszłym roku było podobnie - męczyli mnie "I Gotta Feeling" - Black Eyed Peas:

 

4011 views and 0 responses